Archiwum styczeń 2009


sty 22 2009 notrudnokefttezkeft
Komentarze: 0

igilia Bożego Narodzenia 1946 roku szczególnie zapadła mi w pamięć. Miałem za sobą cztery lata szkoły podstawowej. Chętnie do niej chodziłem, ponieważ w dużej sali wisiała mapa świata, rozbudzająca we mnie ogromne pragnienie i tęsknotę ujrzenia dalekich krajów. Ponieważ w naszym mieszkaniu na Steigstrasse 36 nie było ściany, na której zmieściłaby się taka mapa, zredukowałem swoje marzenia do atlasu, który wypatrzyłem w księgarni w uniwersyteckiej dzielnicy Bazylei: był gruby, solidny, na dwustu stronach widniały kolorowe mapy, niektóre wypukłe jak płaskorzeźba. Pod koniec listopada, gdy rodzice dokonywali przedświątecznych zakupów, wkroczyłem do księgarni i poprosiłem o podanie mi atlasu z wystawy. Chciałem go sobie lepiej obejrzeć. Cóż to był za cudowny atlas! Od tamtego dnia wiedziałem: ten albo żaden. I tylko ta jedna gorąca prośba znalazła się w liście do świętego Mikołaja, który wręczyłem matce w pierwszą niedzielę Adwentu. Wreszcie nadszedł wytęskniony wieczór wigilijny. Wraz z trojgiem rodzeństwa i rodzicami śpiewałem kolędy. Stoły z prezentami przykryto białymi płachtami, aby ukryć niespodzianki przed naszymi ciekawymi oczami. Grzecznie życzyliśmy sobie "wesołych świąt", by po chwili, nie zwracając uwagi na uroczysty charakter wieczoru, rzucić się w stronę podarków. Sytuacja powtarzała się co roku, ale tym razem odczuwałem to inaczej. Atlas! Gdy powoli, ostrożnie, prawie ze strachem uniosłem białą serwetę, czułem, jak narasta we mnie przyjemne napięcie. Najpierw ukazały się solidne buty, potem trzy pary pończoch z miękkiej, choć trwałej wełny, następnie grzeczne, sztruksowe ubranie w szare ciapki - znałem ten wzór, był prawdziwym hitem sezonu. Po nich nastąpił karton z tuzinem kolorowych chustek do nosa, trzy flanelowe koszule, które przewiązano czerwoną wstążką, na końcu zaś lśniąca, czarna kasetka z farbami akwarelowymi. Farby miały kształt okrągłych płytek, każdy kolor umieszczono w oddzielnym zagłębieniu z białej emalii. W środku tych praktycznych darów stał kolorowy talerz ze słodkościami. I tyle. Ani śladu atlasu. Zmieszany, ukradkiem przeniosłem wzrok na brata Ottona, który znalazł prawie identyczne prezenty, z tym, że jako dwa lata starszy otrzymał zamiast farb potrzebny mu do szkoły przybornik kreślarski. Otto marzył o rowerze, żeby w wolne popołudnia, na odległym boisku, móc szybciej doganiać swą sportową ambicję. Cóż, nici z roweru. Moje trochę starsze siostry Leni i Trudi wydawały radosne okrzyki. Zgodnie z zapatrywaniami naszych rodziców na życie, także one dostały wiele praktycznych rzeczy. Ale im spełniły się najskrytsze marzenia. Leni znalazła kuferek, zwany dziś beauty case, jaki - niewątpliwie za wstawiennictwem mojej rozsądnej matki - przysługuje wchodzącej w życie, młodej damie. Trudi cieszyła się z maszyny dziewiarskiej, prawdziwej nowości na rynku. Dzięki temu wspaniałemu urządzeniu swetry i inne rzeczy powstawały o wiele szybciej niż na klekoczących drutach. Otto i ja byliśmy zawiedzeni i nie potrafiliśmy tego ukryć. Rodzice obserwowali nas z wieloznacznymi uśmiechami, które zawsze zbijają dzieci z tropu. Mieliśmy z bratem nieczyste sumienia, co powstrzymało nas przed zapytaniem, dlaczego nasze życzenia nie zostały spełnione. Wigilijny, wyfiletowany karp stawał nam ością w gardle. Nie smakował nawet mus czekoladowy, popisowe danie mamy. Wreszcie, już w naszym pokoju, zaczęliśmy wyliczać szeptem wszystkie kłótnie i złe uczynki minionego tygodnia, co do których byliśmy pewni, że nigdy nie trafią do uszu rodziców. Najwyraźniej myliliśmy się i z rezygnacją stwierdziliśmy, że rodzice i tak zawsze wszystko wiedzą. Zawiedzeni i zmęczeni zasnęliśmy dopiero późno w nocy. To był smutny wieczór. Przecież odkąd zacząłem marzyć o atlasie, zakładałem, że w świąteczne dni odbędę kilka podróży dookoła świata palcem po mapie. Trasy i miejsca docelowe zapisałem już sobie w małym zeszycie, obłożonym w czarny woskowany papier. Z wieży pobliskiego kościoła odezwał się siedmiokrotny, głuchy dźwięk dzwonów. W tym samym momencie usłyszeliśmy natarczywy dzwonek do drzwi. Zignorowaliśmy jedno i drugie. Mieliśmy zamiar spać do południa, bo tylko w ten sposób mogliśmy jakoś znieść nasz smutek. Wpełzliśmy głęboko pod kołdry i wytężaliśmy słuch, żeby się dowiedzieć, kto tak w tak niesłychany sposób zakłóca spokój pierwszego dnia świąt. Głosy były przytłumione, niczego nie zrozumieliśmy, ale po chwili usłyszeliśmy zbliżające się do naszego pokoju kroki, więc "zasnęliśmy" jeszcze mocniej. Otto zaintonował nawet potężne chrapanie. Otworzyły się drzwi, a mama zaczęła nami potrząsać. - Wstawać! Przyszedł listonosz z listami poleconymi, dla was. Powiedział, że musicie sami podpisać... Tego jeszcze brakowało, pomyśleliśmy i podekscytowani zbiegliśmy na dół na bosaka. Pod drzwiami stał niski, okrąglutki listonosz. Suchy zimowy wiatr zaczerwienił mu policzki. - Panowie, to dla was! - wykrzyknął i pomachał dwiema olbrzymimi żółtymi kopertami, w jakie szwajcarskie banki pakują swoje przesyłki. Wzdłuż górnej krawędzi kopert naklejono szereg znaczków Pro Juventute, które nasza poczta emituje rokrocznie o tej porze na cele dobroczynne. Wielki napis "Polecony" dopełniał obrazu. Kwity do podpisania uśmiechnięty listonosz położył =" na odwrocie skórzanej torby, którą nosił na brzuszku. Powoli napisaliśmy nasze nazwiska. Gdy później wymienialiśmy wrażenia, okazało się, że obaj czuliśmy się wtedy niewyraźnie. "Polecony". Jeszcze nigdy nie dostaliśmy listu poleconego, a tu od razu dwa i to w pierwszy dzień świąt! Mama poszła do siebie, a my poczłapaliśmy na górę do naszego pokoju, usiedliśmy na brzegach łóżek i usiłowaliśmy zgadnąć, co kryją tajemnicze żółte koperty. Otto przyniósł swoją finkę, delikatnie wsunął jej ostrze w róg, gdzie koperta była nie doklejona i otworzył ją. Potem podał mi nóż, ale odczekałem, żeby się dowiedzieć, co właściwie dostaliśmy. Zżerała mnie ciekawość, ale się powstrzymałem. Otto wyciągnął powoli podwójną tekturową wkładkę. Siedział w milczeniu. I gapił się na mnie. - Teraz ty! - Śmiało otworzyłem kopertę i wyłowiłem z niej bliźniaczą wkładkę: dwa kartoniki sklejone ze sobą białym papierem, jaki zostaje po oderwaniu znaczków pocztowych z arkusza. Jeszcze raz zdobyłem się na odwagę i rozerwałem papierki. Trzymałem w dłoni list, w środku był arkusz firmowej papeterii. Na środku widniał napis: "Fabryka Ubrań Munot, Szafuza. Właściciel - Otto von Daeniken". Przeczytałem: Drogi Erichu, musisz się przyzwyczaić, że życzenia nie zawsze od razu się spełniają. Dlatego wraz z Twoją Mamą postanowiliśmy napisać do Ciebie ten oto list. Jeśli otworzysz małą, białą kopertę, spełni się Twoje gwiazdkowe marzenie. Niech atlas sprawia Ci radość przez całe życie. Życzą Ci tego Twój Ojciec i Twoja Mama Rodzice naprawdę ciekawie to wymyślili! Odważnie otworzyłem kolejną kopertę... i w mojej dłoni znalazł się nowiutki banknot stufrankowy. Atlas! A nawet więcej, "mój" atlas kosztował bowiem tylko sześćdziesiąt franków. Otto znalazł w kopercie identyczny banknot. "Jego" rower z dynamem i przerzutkami kosztował dokładnie dziewięćdziesiąt osiem franków. - Zostaną mi jeszcze dwa franki - stwierdził. Spełniły się więc nasze marzenia! Wzięliśmy prysznic, w błyskawicznym tempie wskoczyliśmy w ubrania i zbiegliśmy po schodach. Znaleźliśmy rodziców przy odświętnie nakrytym stole. Siostry też już tam były. Od dawna wiedziały o "kawale", jaki wymyślił ojciec, nie pisnęły jednak ani słówka, bo też brały udział w spisku. Nigdy w życiu nie widzieliśmy tak pięknych, nowiutkich, gładziutkich banknotów stufrankowych. I oba były nasze! Otto wyliczył rodzinie en gros et en detail wszystkie zalety i możliwości swojego roweru. Ciesząc się z góry na wymarzony prezent, obejrzał go sobie kilka razy w sklepie na rogu, a nawet zdążył na nim posiedzieć i przejechać rundkę. Zapewniał, że nie istnieje drugi taki rower. Jak na mnie byłem bardzo małomówny, miałem bowiem nadzieję, że "mój" atlas dotąd się jeszcze uchował, jako że od ostatniej wizyty w bazylejskiej księgarni minęło już kilka tygodni. Otto miał szczęście, mógł zrealizować swoje pragnienia już za dwa dni. Ze mną było gorzej. Kto wie, kiedy uda mi się pojechać do Bazylei? Jedno było pewne, ten atlas albo żaden. Zignorowałem uwagi, że w Szafuzie bez wątpienia można kupić równie dobre atlasy. Mowy nie ma! Kupię tylko ten, który miałem w rękach. Otto i ja siedzieliśmy przy świątecznym stole obok choinki. Przed nami, na białym, odświętnym obrusie leżały banknoty. - Przez czyje ręce przejdą nasze pieniądze? - zapytał Otto. - Twój trafi do sprzedawcy rowerów - odpowiedziałem. - Tak. Ale przez czyje potem, bo on przecież go nie , zatrzyma. - Masz rację - przytaknąłem. - Taki banknot może odbyć podróż dookoła świata. - Już nigdy go nie zobaczymy - odparł Otto trochę zasmucony, miał bowiem większą skłonność do pieniędzy niż ja. Zamyśliłem się. Posmutniałem na myśl, że będę się musiał ostatecznie rozstać z najpiękniejszym prezentem gwiazdkowym naszego młodego życia. Choć po raz pierwszy bogaty, dostałem coś, co można by nazwać pucharem przechodnim, obiektem wymiany na nasze marzenia, odrobiną bogactwa na chwilę. Przez niedużą, okrągłą głowę przeleciała mi błyskawiczna myśl. - Otto! Podpiszmy je! Może kiedyś do nas wrócą, to je rozpoznamy. - Nie da rady - odparł Otto. - Stracą ważność. - Myślisz? Nawet jak podpiszemy na brzegu maciupeńkimi literkami? Brat poddał swój banknot dokładnym oględzinom. - Tutaj? Może dałoby się na tym marginesie, tu, na samym skraju. Przyniosłem jego nowy przybornik kreślarski i wziąłem miarę. - Dokładnie trzy milimetry - stwierdziłem. - Bardzo mało - odparł Otto. Wzięliśmy arkusz firmowego papieru ojca i w odległości dokładnie trzech milimetrów od siebie przeciągnęliśmy dwie linie. Potem próbowaliśmy zmieścić tam nasze podpisy. Ponieważ zależało nam, aby pismo było jak najbardziej czytelne, staraliśmy się pisać literami drukowanymi. Minęło popołudnie. Pod wieczór znaleźliśmy rozwiązanie: optymalna okazała się płaska, okrągła antykwa, taka jak w podręczniku do łaciny Ottona. Ostatecznie przesunęliśmy zadanie na drugi dzień świąt. Od wielogodzinnych ćwiczeń bolały nas palce, a składanie podpisów wymagało przecież pewnej ręki. Tak jak w poprzedni wieczór nie dawał nam zasnąć smutek, dziś sytuacja powtórzyła się, ale sprawiło to szczęście i podekscytowanie. Wymarzone prezenty w postaci dwóch stufrankowych banknotów spoczęły na nocnych szafkach... jutro miały do nich dojść nasze podpisy. Błogosławione Boże Narodzenie! Następnego popołudnia wzięliśmy się za realizację wielokrotnie przećwiczonego, wymagającego precyzji zadania. Napełniliśmy czarnym tuszem pióro, jakim architekci kreślą cienkie linie, przejechaliśmy nim kilka razy po kartce papieru, żeby usunąć nadmiar tuszu i nie zrobić kleksów. Najpierw podpisał się Otto, a ja trzymałem w pogotowiu szmatkę do przetarcia stalówki. Mój brat spisał się bez zarzutu. Tusz wysychał powoli. Potem włożyliśmy banknot do Biblii, żeby się nie zdeformował, ponieważ nadal był w idealnym stanie, jakby prosto spod prasy drukarskiej. Nikt by nie zauważył "urzędowego" podpisu. Teraz ja chwyciłem za pióro i złożyłem zakręcony podpis na brzegu banknotu. Zostało za nim jeszcze trochę miejsca, zaproponowałem więc, żeby dopisać tę jakże istotną datę: 26.12.1946. Naszym zdaniem było to ważne uzupełnienie. Otto poszedł moim śladem. Od tego momentu dwa stufrankowe I banknoty dwóch małych chłopców mogły wyruszyć w podróż dookoła świata. Otto, który bez wątpienia zrobiłby dokładnie to samo, gdyby tylko był starszy, ujrzał swój banknot w okienku jakiegoś domu gry, wymieniany na żetony, a potem, o poranku, wypłacony grubemu Amerykaninowi w ramach sutej wygranej. - Na pewno jeszcze tego samego dnia kupi sobie rolls-royce'a! - stwierdził Otto. - A potem? - zapytałem. - Co stanie się z nim potem? Otto zastanowił się. - Trafi do fabryki, za samochód trzeba przecież zapłacić! - Ale czy Anglicy przyjmą nasze franki? - koniecznie chciałem się dowiedzieć. - Jasne - zapewnił Otto. - Franki są ważne na całym świecie. W owych czasach nie mieliśmy jeszcze pojęcia, że nasze mocne, mające pokrycie w złocie franki są walutą pożądaną jak świat długi i szeroki. - I co dalej? - wierciłem mu dziurę w brzuchu. - Czy banknot zostanie w kasie ogniotrwałej u rolls-royce'a? Brat uśmiechnął się z wyższością. - Nie. Fabryka odeśle go do Banku Anglii i dostanie za niego funty. - A co zrobią z funtami? Co to w ogóle za funty? - Nie miałem zielonego pojęcia, że Otto miał na myśli brytyjską walutę. Pamiętam, że znał się na rzeczy i wszystko dokładnie mi wyjaśnił. W owej chwili wydawało się nam, że problem dalekiej podróży banknotów został załatwiony. W każdym razie w punkcie dotyczącym rolls-royce'a. - A co zrobi księgarz z twoim banknotem? - przypuścił szturm Otto. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale wydawało mi się logiczne, że odniesie moją stufrankówkę do banku, gdzie leżałaby, nie dając odsetek. Pochyliliśmy się w milczeniu nad tym jawnym bezsensem. Przerwałem ciszę: - Tak, a potem pojawi się przy okienku profesor uniwersytetu, który będzie chciał jechać do Egiptu na wykopaliska. Będą mu potrzebne pieniądze i dostanie mój banknot. - A potem wymieni je w Egipcie na funty? - Przecież powiedziałeś, że to angielska waluta! - Erich! - Otto przywołał mnie do porządku. - Egipcjanie mają funty egipskie! Aha! Pomieszanie z poplątaniem. - Czyli mój banknot będzie leżał w egipskim banku? - Tak. Dopóki nie przyjedzie jakiś Anglik, wybierający się na letnie koncerty do Lucerny. Wtedy dadzą mu twój banknot za angielskie funty. - I pieniądz wróci do Szwajcarii! - Na jakiś czas. - Dlaczego? - Pieniądze stale wędrują - stwierdził Otto przemądrzale, i, choć zgodnie z prawdą. - Potem znów ktoś przyjdzie i wymieni na niego swoją walutę. Może jakiś Eskimos, który zabierze go do Laponii... Tego mój brat nie powinien był mówić. Jego mądrość doprowadzała mnie powoli do szału i wreszcie mogłem się odegrać. Zapewniłem go, że Eskimosi zamieszkują amerykańsko-kanadyjskie wybrzeże Oceanu Lodowatego aż po Labrador i Grenlandię, a także Alaskę. Przewyższałem Ottona wiedzą etnograficzną, więc gdy dokładnie określiłem ich lokalizację, mój brat chrząknął: - Niech tam! Dla mnie może go sobie włożyć do woreczka jakiś Indianin... Tak już lepiej! Ameryka! Moje młode serce należało do jej pierwotnych mieszkańców. W tym momencie jednak oba banknoty wróciły do Szwajcarii. Patrząc wstecz czuję, że dziecinne wymysły wcale nie były tak nierealistyczne, jakby się zdawało. Nasze dobre franki chętnie szukają drogi powrotnej do swojej stajni. Zgadywanka "Gdzie są nasze franki teraz, dziś?" towarzyszyła nam jeszcze wiele lat. A czasem, gdy dobre czerwone wino pozwalało się nam wznieść w kolorowe chmury marzeń, bawiliśmy się tą myślą dalej, bawiliśmy się, choć... Ale nie uprzedzajmy wypadków. Pierwszego dnia po świętach, zanim jeszcze podniesiono żelazne żaluzje, stanęliśmy obaj, Otto i ja, przed drzwiami sklepu z rowerami. - Ma pan jeszcze mój rower? - krzyknął mój brat do właściciela sklepu, który osobiście kręcił korbką. Ten rzucił mu zapraszające spojrzenie. - Wchodź! Wymarzony rower stał na środku sklepu. Na kierownicy, na czerwonym sznurku wisiał kartonik, taki sam, jaki w fabryce ojca przywieszają na towarach wysyłanych koleją. Na kartce widniały litery "Otto v. D.", co oznaczało, że kazał ją tam umocować mój ojciec. Byliśmy wzruszeni tak poważnym potraktowaniem gwiazdkowego prezentu. Poza tym tata utargował dziesięć franków. Otto musiał wyłożyć jedynie osiemdziesiąt osiem, pozostałe dwanaście schował. - Zrobiłbym dokładnie tak samo jak tata - stwierdził. - Jutro urządzimy sobie wspaniały dzień! - Wydawał radosne okrzyki i zaprosił mnie, abym spoczął na bagażniku. Ponieważ chodnik był wąski i śliski, a Otto prawie nie używał tylnego hamulca, podróż do domu nie była może komfortowa, ale jakże ekscytująca! Cóż to był za rower! Otto zachowywał się jak elegancki szofer, wysadził mnie przed rodzinnym domem, a z torebki przy siodełku wyjął szmatkę, by po inauguracyjnej jeździe dokładnie wytrzeć swój pojazd. - To co robimy jutro? - zapytałem. - Twój atlas kosztuje sześćdziesiąt franków, ja mam jeszcze dwanaście. Jedziemy do Bazylei! Pomysł Ottona był zaiste genialny. Przez dwa dni łamałem sobie bowiem głowę, jak i kiedy będę mógł kupić atlas. Były ferie, rodzice nadal tryskali świątecznym humorem. Nic nie mogło stanąć nam na przeszkodzie. Wieczorem Otto wniósł rower do naszego pokoju i postawił go w nogach mojego łóżka, ponieważ przy jego stała szafa. W nocy kilka razy zapalał światło i podziwiał prezent, a potem momentalnie zasypiał. Ja jednak nie mogłem spać, ponieważ dręczyła mnie myśl, co zrobię, jeśli mój atlas wylądował na jakimś innym stole z prezentami. Przecież tak wspaniała rzecz musiała znaleźć amatora. Któż mógłby się jej oprzeć? Poranny pociąg odchodził kilka minut po piątej. Po peronie hulał wschodni wiatr, rozdmuchując drobniutkie, ostre igiełki lodu, które siekły nasze twarze. Od oddechów pasażerów zamarzły wszystkie okna, nie wiedzieliśmy więc, jak nazywają się stacje, na których stawał pociąg. Ciągle pytaliśmy: "Czy to już Bazylea?", aż wreszcie jakiś wysoki chudzielec stwierdził: - Ja będę wysiadał w Bazylei. Pogrążyliśmy się w milczeniu i czekaliśmy, aż mężczyzna wstanie. Nie w tym rzecz, że zjawiliśmy się przed księgarnią za wcześnie, o wiele za wcześnie. Na szybie wisiała kartka: "Od 27.12. do 31.12. zamknięte z powodu inwentaryzacji". Koniec marzeń. Kiedy odchodziliśmy, przyszło mi, chwała Bogu, do głowy, że do zrobienia remanentu konieczni są pracownicy, warto więc trochę poczekać. Chodziliśmy po ulicy, mieliśmy ochotę wejść do otwartej studenckiej kawiarenki na rozgrzewającą kawę, ale nawet na minutę nie odważyliśmy się spuścić z oczu drzwi księgarni: moglibyśmy przecież przegapić nadejście pracowników. Inwentaryzacja to chyba całkiem fajna rzecz. Była już dziewiąta, ale nadal nikt nie przychodził. Otto nalegał, żebyśmy wracali. - Będziemy w domu w południe. Muszę konieczne sprawdzić, czy mam w rowerze tylne światło. Może ty to pamiętasz? Nie zwróciłem na to uwagi, ale dla Ottona wyjaśnienie tej palącej zagadki było wystarczającym powodem, żeby naciskać do powrotu. Tylne światło było wówczas ostatnim krzykiem mody. - Rzućmy monetę - zaproponowałem, żeby zyskać na czasie i z kieszeni płaszcza wyłowiłem franka. - Jak będzie reszka, to czekamy - zadecydowałem. Rzuciłem monetę tak sprytnie, że musiała upaść zgodnie z moim życzeniem. - Czekamy! -powstrzymałem szykującego się do skoku Ottona i spokojnie pokazałem mu reszkę. Udało się. Pół godziny później przekonaliśmy się, że czekanie się opłaciło. Do sklepu zbliżali się młody mężczyzna i pulchna panienka. Mężczyzna otworzył drzwi ogromnym kluczem. Nieśmiało weszliśmy do środka tuż za naszymi wybawcami. Wyrecytowałem swoją kwestię. Mają trzy egzemplarze atlasu, wyjaśnił mi sympatyczny sprzedawca, ale nie wie, czy może dziś sprzedać choćby jeden, bo robią remanent. Poradził nam, żebyśmy się porozglądali albo gdzieś usiedli, bo decyzję może podjąć tylko właściciel. Sprzedawcy przeszli na malutkie zaplecze i zabrali się do przygotowania sobie kawy. Jej smakowity zapach drażnił nam przyjemnie nozdrza. - Chcecie filiżankę kawy? - krzyknęła panienka. - Chętnie! - odkrzyknąłem, podczas gdy Otto przesyłał mi rękami uspokajające sygnały. Była to jedna z najlepszych kaw, jakie w życiu piłem. Nie widziałem jednak mojego atlasu. - Mogę zobaczyć atlas? - poprosiłem grzecznie. Młody mężczyzna skinął na mnie. Poszliśmy do magazynu, ; gdzie na regałach stały - jak mi się wtedy zdawało - chyba wszystkie książki świata. Na końcu, pod wysokim, czworokątnym oknem stał globus. Olbrzymi. Wsparty na żelaznej stopie. Podtrzymywany miedzianą obręczą biegnącą wokół równika. Fantastyczny. Z podstawą był tak wysoki jak ja. Poniżej oczu miałem Arktykę i Morze Arktyczne. Zakręciłem kulą: w moją stronę napłynęły kontynenty, archipelagi, morza. Wprost zawróciło mi się w głowie ze szczęścia, poczułem nieposkromione pragnienie posiadania tego cudu. - Ile kosztuje ten globus? - zapytałem ochryple. Nawet mnie zdziwiło niewyraźne brzmienie mojego głosu. - Nie wiem, musimy spytać szefa. Ktoś zamówił go w lecie, ale nie odebrał. Na pewno jakiś lekkomyślny student, który przepił pieniądze! Przepił? Myślałem, że się przesłyszałem. Jak to możliwe, żeby ktoś, kto mógł sobie pozwolić na tak wspaniały globus, zamawiał go, a potem przepijał pieniądze? Czułem, że student nie zasłużył sobie na to cacko. Pozwolono mi grzebać w górach książek. Znalazłem cudowne ilustrowane publikacje z Ameryki Południowej, Środkowej, z Egiptu, Indii. Czas mijał tak szybko, że nie zauważyłem nadejścia szefa. Zjawił się dopiero koło południa. Obok stojącej na ladzie kasy postawił kosz, z którego dochodził smakowity zapach świeżego pieczywa. Pozdrowił wesoło swoich pracowników. Mnie i Ottona zauważył dopiero wtedy, gdy zdjął i powiesił podbity futrem płaszcz. - O co chodzi, panowie, czym mogę służyć? Zbliżył się. Wyterkotałem jak katarynka, że w listopadzie widziałem na wystawie atlas i że osobiście mi go pokazywał. - Przypominam sobie - powiedział właściciel, przyniósł pięciostopniową drabinkę i zdjął atlas z półki. - Odstawiłem go przed Bożym Narodzeniem, bo ludzie kupują wtedy zwykle inne książki... - wyjaśnił. Trzymałem w rękach wymarzony atlas, ale z dość nieczystym sumieniem poczułem zawód, jakbym dopuścił się zdrady. Globus całkowicie mną zawładnął. - Kosztuje sześćdziesiąt franków, ale opuszczę ci pięć - powiedział szef. Policzki mi płonęły, czułem, jak się czerwienię. - A mogę jeszcze o coś spytać? - Pytaj! Chcesz się targować? - uśmiechnął się filuternie szef. - Nie, nie! - zapewniałem. - Chciałbym tylko wiedzieć, ile kosztuje globus, który stoi w pokoju obok. - Globus? Ach tak! Muszę sprawdzić... Szef zniknął w sąsiednim pomieszczeniu, ale po chwili wrócił. - Mój kochany, niestety, jest drogi. Fabrycznie nowy. Kosztuje dziewięćdziesiąt osiem franków. Za dużo, prawda? Zrobiłem się purpurowy, głowa mi płonęła. - Cóż, mogę ci go dać za osiemdziesiąt osiem franków. Ktoś go zamówił i nie odebrał, więc dokładniej rzecz ujmując, nie jest tak zupełnie nowy. - Osiemdziesiąt osiem franków? - zapytałem przygnębiony. - No to... powiedzmy osiemdziesiąt franków! Zaniemówiłem. Czułem, jak moja stufrankówka pali mi skórę na piersiach, choć przecież trzymałem ją w kieszeni, w tekturowych okładkach. - Nadal za drogo? Osobliwy z ciebie chłopiec! - roześmiał się szef - Wziąłbym go za więcej... Otto rąbnął mnie w plecy tak, że poleciałem dwa kroki do przodu i wylądowałem tuż przed nosem szefa, który zaśmiewał się do łez. - Naprawdę - zaklinałem się. Pogrzebałem w kieszeni marynarki, wyciągnąłem tekturki, i podałem właścicielowi nowiutki banknot. - Słowo się rzekło - zdumiał się szef. Ja też byłem zdziwiony. - W takim razie możesz mieć globus podświetlany od środka. - Podświetlany od środka? - Takiego globusa nigdy nie widziałem. - Naturalnie! Mam elektryka, który na życzenie montuje w środku żarówkę... - A ile to kosztuje? - Cóż, chyba ze trzydzieści franków. Poczułem, że mój szósty cud świata znika gdzieś za horyzontem. Właściciel dostrzegł wyraz zawodu na mojej twarzy. - No cóż - powiedział szef, który chyba każde zdanie zaczynał od "cóż". - Cóż, ponieważ dziś nadal jest jakby Boże Narodzenie, powiedzmy, że kosztuje siedemdziesiąt franków. Ale tylko dla ciebie. Nikomu o tym nie mów, bo na tak kiepskie interesy mogę sobie pozwolić tylko raz w roku! Zakręciło mi się w głowie. - A ile czasu potrzebuje elektryk? Nie wiem, czy w tym roku przyjadę jeszcze do Bazylei... - W tym roku? Cóż, myślę, że ten rok wkrótce się skończy. Zadzwonię do pana Hurlimanna... Podszedł do telefonu i po chwili już pytał pana Hurlimanna, czy mógłby od ręki zainstalować światło w globusie. Nie spuszczałem oczu z mojego dobrodzieja. - Więc jeśli ci dwaj młodzi panowie zaraz przyjdą, to będą mogli odebrać globus w ciągu dwóch godzin? - spojrzał na mnie pytająco, a ja skinąłem głową jak koń w cyrku, który łbem sygnalizuje wyniki zadań rachunkowych. - W takim razie zaraz tam będą. Czułem się tak, jakbym nosił w sobie jakąś drugą, nie znaną mi istotę. Kręciło mi się w głowie i widziałem wszystko jak przez mgłę. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa. - Cóż, wszystko w porządku? Milczałem, ale Otto dał mi kuksańca w bok i wróciłem do rzeczywistości. - Powiedz "tak"! - krzyknął. Podałem księgarzowi nieskalany banknot. Obejrzał go dokładnie. - Cóż, tu jest coś napisane! - Zbadał nasze dzieło. Serce podskoczyło mi do gardła. To koniec. Banknot stracił wartość. Żegnaj, piękny globusie. - Cóż, to chyba wspaniały pomysł! I jak pięknie napisane! Serce wróciło na swoje miejsce. A więc jednak pieniądz nie stracił wartości! Cóż za nieopisanie szczęśliwy dzień! - Nie wydam go tak szybko - powiedział szef. - Może i mnie przyniesie szczęście? Globus wylądował w olbrzymim pudle, zabezpieczony z boków, obwiązany mocnym sznurem tak, że utworzyły się rączki i mogliśmy go wygodnie nieść. Warsztat pana Hurlimanna był tylko kilka kroków dalej. Księgarz wskazał nam drogę i machał ręką na pożegnanie, dopóki nie zniknęliśmy za rogiem. Otto i ja usiedliśmy na taboretach i obserwowaliśmy majstra przy pracy. Pan Hurlimann wywiercił głęboki otwór w przebiegającej ukośnie przez cały globus drewnianej listwie i wprowadził przewód. Zżerała nas ciekawość, w jaki sposób zainstaluje żarówkę, ale widać było, że to dla niego nie pierwszyzna. Bardzo ostrożnie postawił globus do góry nogami i odkręcił mosiężny wspornik w kształcie czary, na którym spoczywało moje dzieło sztuki. Ujrzeliśmy otwór wielkości dłoni. Majster zainstalował we wsporniku oprawkę żarówki. Wszystko szło błyskawicznie. Następnie wsadził przewód do gniazdka. Próba oświetlenia. A jak to pięknie świeciło! Reszta była kwestią kilku minut. Globus jarzył się i lśnił jak zuryska Bahnhofstrasse w czasie Adwentu. W kolorowej szklanej kuli błyszczał cały świat. Błękitne oceany, żółte pustynie, brązowe pasma górskie. Niepowtarzalna wspaniałość, ponętna i kusząca. Miałem jeszcze trzydzieści franków. Zanim zdążyłem je wyjąć, Otto chwycił mnie mocno za chętną do płacenia rękę i zwrócił się do majstra - Panie Hurlimann, ile to będzie kosztować? - Nie powiedziano wam? - Nie - Otto skłamał przytomnie, zanim zdążyłem się odezwać. - Dwadzieścia franków, jak zwykle. Wypłaciłem żądaną sumę nie tak nowym banknotem jak moja stufrankówka. Opuściłem warsztat z dziesięcioma frankami w kieszeni, ale bogatszy o miliony. Otto chciał oczywiście pomóc mi nieść, ale uparłem się, że sam pociągnę pudło. Należał do mnie cały świat! Nigdy wcześniej ani później nie przepełniało mnie uczucie tak niezwykłego szczęścia. Cały świat należał do mnie... Świecąca kula ziemska była dla mnie wszystkim. Towarzyszyła mi na wszystkich przystankach życia. Tam, gdzie stał globus, był mój dom. Ale pewnego dnia rozpadł się na kawałki. Zrzucił go na ziemię Neptun, nasz olbrzymi dog, cielak nie pies. Usłyszałem brzęk i w jednej chwili cały świat rozpadł się na kawałki, które pokryły podłogę. Gdyby teoria Alfreda Wegenera o ruchu kontynentów już dawno nie znalazła naukowego potwierdzenia, mógłbym stać się jej przypadkowym odkrywcą, gdy zrozpaczony starałem się posklejać odłamki. Było to bezsensowne przedsięwzięcie, ponieważ elementy kuli na niczym się nie wspierały, więc co ułożyłem jakiś większy fragment i chciałem go dokleić do całości, kontynenty ponownie się rozsypywały. Zmiotłem na szufelkę odłamki i wyniosłem na śmietnik. Długo nosiłem żałobę po moim globusie, zastąpiłem go atlasami. Nie chciałem nowego - żaden nie mógł mu dorównać, żaden nie był tak piękny. Dwadzieścia dwa lata później, też około Bożego Narodzenia, wybrałem się do Bazylei. Chciałem odwiedzić dawnego nauczyciela z internatu, który dożywał swoich dni na emeryturze w małym mieszkanku na starej uliczce. Pomyślałem o czymś dla ciała i kupiłem mnóstwo pyszności. W pewnym momencie przyszło mi do głowy, że przydałoby się także coś dla duszy i że starszemu panu mogłaby sprawić przyjemność książka jego dawnego ucznia. Poszedłem w górę ulicy kupić w "mojej" księgarni Wspomnienia z przyszłości. Nie było już tamtych sprzedawców, ale z maleńkiego zaplecza wyszedł starszy, pochylony do przodu pan, właściciel. Powiedziałem, o co mi chodzi. Szef przyjrzał mi się uważnie. - Cóż, czy to przypadkiem nie pan... - Tak, to ja. - Chce pan zobaczyć coś śmiesznego? Cóż, przyniosę... Tak jak przed laty zniknął w sąsiednim pokoju. Usłyszałem odgłos wysuwanej szuflady i grzechotanie kasetki. Po chwili wrócił z tekturowymi okładkami i wyjął mój stufrankowy banknot. - Cóż, nie wydałem go, jestem przesądny. Byliście wtedy obaj, ten drugi to zapewne pański brat, tacy szczęśliwi. Pomyślałem, że może gwiazdkowy banknot także mnie przyniesie szczęście. No i zatrzymałem go... - Nie do wiary! - Byłem tak wzruszony, że zdobyłem się tylko na te słowa. To był mój banknot. Na brzeżku widniał napis: 26.12.1946. Erich von Daeniken. Komu może przytrafić się taka szansa, takie szczęście, że po dwudziestu dwóch latach ponownie ujrzy swoją setkę? Kupiłem książkę. Szef patrzył, jak błądzę tęsknie oczami za banknotem. - Chce się pan zamienić? - Chętnie, bardzo chętnie - odpowiedziałem. - Cóż, jest pański. Niechaj przyniesie panu szczęście! Odzyskałem mój gwiazdkowy prezent i nigdy go nie wydam. Jest moim talizmanem. Dzięki niemu mogłem mieć globus i poznać kraje, które udało mi się później odwiedzić w czasie licznych podróży. Ile razy schodziłem na ląd na dalekim, dalekim kontynencie, myślałem o moim globusie i zawsze wracałem do domu cały i zdrowy. 1946 rok. To było piękne Boże Narodzenie, ale tak bardzo dawno temu...

gapiols : :